Menu

Nasz Patronat. Misja: UTMB. Nasz człowiek: Paweł Milczarek. (odcinek II)

13 września 2018 - Biegaj i Zwiedzaj
Nasz Patronat. Misja: UTMB. Nasz człowiek: Paweł Milczarek. (odcinek II)

Start to był blisko 15 minutowy pochód. Z racji tego, że stałem na końcu stawki musiałem iść niczym podczas procesji wokół kościoła. Udało mi się pożegnać z ekipą gdyż stali kawałek za startem, więc mogłem nawet przybić im piątkę ? No to siup w stronę Les Houches (10km) – truchtem, mało biegu nawet podczas zbiegów, raczej był to trucht niż bieg. Wszystko to, przez biegaczy troszkę wolniejszych, którzy chyba boją się jeszcze normalnie zbiegać.

Znów się rozpadało, dość mocno ale z upływem czasu przestało mi to przeszkadzać. W głowie wciąż miałem myśli o uzupełnianiu glukozy, a także krzątały się myśli, że jednak nie dam sobie rady – okropne uczucie (dobry duch mówi „będzie dobrze”, a zły „lepiej zejść z trasy póki nie jest za późno”. Myślę, że po takim załamaniu pogody i ostrzeżeniach od organizatorów nie tylko ja tak myślałem – choć mną kierowały jeszcze poprzednie dwa nieudane, polskie ultra. Cóż, nie należę do osób, które poddają się bez walki, więc biegłem, a raczej wlekłem się za wolnym tłumem. Dodatkowo dedykowałem ten bieg mojej dziewczynie Kindze i głównie dla niej nie poddałem się (w mniejszej części dla siebie). W ten oto sposób doczłapałem się do Les Houches – po 8 km dość płaskiej ale wąskiej trasy. Moja lokata plasowała się na wysokości około 1900. miejsca.

Przywitała mnie kilkuosobowa grupa Polaków skandując moje imię oraz narodowość wypisane na nr startowym – chyba najlepsze co może być. W tym miasteczku znajdował się punkt z zimnymi napojami, zatrzymałem się zatem na chwilę i wziąłem kubeczek z izotonikiem – był to, o ile dobrze pamiętam jedyny punkt, na którym organizator rozdawał napoje w kubeczkach. Na każdym innym punkcie należało mieć swój kubek by się napić (widziałem również biegacza, który nie mając swojego kubeczka, wykonał prowizoryczne naczynie na cały bieg – mianowicie uciął denko od kartonowego soku, zrobił dziurkę na jego boku i przywiesił do plecaka – potrzeba matką wynalazków.

Po wybiegnięciu z Les Houches zaczął się pierwszy podbieg. Punktem szczytowym była dość niska góra (liczyła około 1800 m n.p.m.) – Le Delevret. Wejście na nią nie sprawiało problemu nawet pomimo błotnistego szlaku i „lejącego” deszczu. Problemem byli biegacze, którzy tarasowali wąskie ścieżki. Na Delevret, ku mej uciesze rozdawali żelki – jak mnie to ucieszyło – chwilowo żałowałem, że wziąłem pięć paczek w plecak – chwilowo bo to był tylko jeden epizod z żelkami. Na Delevret wchodziliśmy przez 5 km. Następnie czekał nas zbieg 7 kilometrowy do miejscowości Saint – Gervais. Zbieg był prosty technicznie natomiast znów problemem okazała się niedostateczna ilość miejsca i ścisk do wyprzedzania zawodników.

Deszcz wciąż padał gdy pojawiłem się w Saint Gervais (21km biegu). Do tej miejscowości podczas biegu miałem jeszcze dziwne myśli związane z wycofaniem się z rywalizacji. Wbiegłem zatem do centrum miasteczka, gdzie czekał na mnie ogromny pawilon. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wspaniałej organizacji. Na miejscu było wszystko, czego zawodnik ultra potrzebowałby z zakresu żywności podczas biegu, mianowicie, różnego rodzaju cytrusy, ciastka, czekolada, cukier. Co wywołało we mnie największe zdziwienie i uciechę? Otóż gorące napoje, dosłownie gorące oraz smaczne… kawa, herbata, bulion z dodatkami do wyboru (albo ryż albo makaron).

Zjadłem zatem najpierw pomarańcze, wypiłem dwa kubki herbaty oraz miskę rosołu z ryżem – niebo w gębie w taką pogodę. I tu pojawiło się pytanie: jak mój organizm to zniesie, ale wiedziałem też, że mój organizm potrzebuje w nocy ciepłego posiłku, albo chociaż gorącej herbaty… Po Saint Gervais zaczęły się prawdziwe podbiegi. Początkowo z poziomu około 800 m n.p.m. (Saint Gervais) przez 10 km do Les Contamines Montjoie (31km biegu, 1200 m n.p.m.). W Les Contamines Montjoie ku mej uciesze ukazał się identycznie zorganizowany punkt żywieniowy jak w Saint Gervais – znów „napakowałem w siebie” taki sam zestaw jak poprzednio – byłem wniebowzięty. Na trasie nadal ciasno i pod górę, tym razem do La Balme (39 km) przez 8 km. W połowie podejścia zatrzymałem się i spojrzałem w górę, a potem w dół – widok był fantastyczny. Mianowicie pogoda zaczęła się poprawiać i uwidoczniła zawodników wspinających się serpentyną – mnóstwo zawodników z czołówkami – zatem można to porównać do świetlików – widok uwieczniłem na filmie. W tym momencie zepsuł mi się zegarek i raczej dalsza część biegu polegała na „biegu na orientację”, tym bardziej, że organizator nie zapewnił papierowej mapy. Niemniej jednak oznaczenie trasy było idealne więc nie było problemu z doborem ścieżek.

W La Balme powtórka z rozrywki – kolejny rewelacyjnie zorganizowany punkt odżywczy. Miałem w trakcie biegu słuchawkę bluetooth w uchu więc na bieżąco byłem w kontakcie z Kingą i Klonami – ku memu zdziwieniu, bardzo rozkręcili informacje o moim bieganiu w Alpach. Kazali sprawdzić mój profil na facebooku – wszedłem zatem i ujrzałem mnóstwo lajków i miłych słów od znajomych, którzy mi kibicowali – pojawiła się więc dodatkowa motywacja by ukończyć ten challenge. Zapytałem również na jakim miejscu w tabeli mniej więcej znajduje się aktualnie – odpowiedzieli, że w połowie stawki. Do La Balme, tak naprawdę nie chciałem znać swej pozycji. Z La Balme ruszyłem ku Les Chapieux.

Było to 11 km podbiegu przez pierwsze wysokie wzniesienie – Croix du Bonhomme 2443 m n.p.m. Mniej więcej od tego odcinka mogłem zacząć dopiero wyprzedzać zawodników z mniejszą trudnością. Na tym odcinku miałem mały kryzys- – mianowicie zachciało mi się dość mocno spać. Cóż, podczas kilku ultra w Polsce udawało mi się zamknąć oczy podczas biegu i wypoczywać, zatem tak samo zrobiłem na tym odcinku. Wyszukałem dość równe odcinek podejścia i zamknąłem oczy. Początkowo otwierałem je sprawdzając czy dobrze idę… dobrze, zatem zamykam dalej, i tak kilka razy ta czynność… do momentu gdy otworzyłem oczy w odległości kilku centymetrów od ziemi ? Momentalnie odechciało mi się spać – zwłaszcza, gdy dotarło do mnie to, że dobrze, iż upadłem na lewą stronę, a nie prawą – gdzie znajdowała się spora ekspozycja. Na tym odcinku można było zacząć w miarę swobodnie wyprzedzać (dopiero po około 45 km). Zauważyłem, że niektórzy zawodnicy bardzo się bulwersowali gdy ktoś nie ustępował im miejsca, a przecież wystarczyło powiedzieć excuse me, co działało na każdego.

W Les Chapieux (50 km biegu, 1600 m n.p.m.) znów powtórka z rozrywki – idealna organizacja punktu. Dodatkowo był to punkt, w którym można było spać. Ponownie dopchałem rosołem z makaronem (zamiast ryżu) tym razem oraz herbatą jak również tuzinem pomarańczy. Pomarańcza smakowały mi tak bardzo, że poprosiłem Panią od obsługi czy nie ma jakiejś reklamówki bym mógł je wziąć na wynos ;p – niestety nie miała ;p więc dała mi dwie połówki pomarańcza, które musiałem dosłownie upchać w jakąś kieszeń. Na tym punkcie uwidocznił się również „bój o kolejkę” Azjatów. Niesamowite było to jak potrafili pchać się, np. do stoiska z herbatą, nie tylko na tym ale i na większości punktów. Zanim jednak wbiegłem do tego punktu, zostałem poddany kontroli. Musiałem wyciągnąć i pokazać: sprawny telefon, kurtkę, bandanę i folię NRC. Z Les Chapieux przez 15 km do Lac Combal.

W połowie odcinka czekał mnie podbieg na Col de la Seigne 2516m.n.p.m., który był jednakowo granicą Francusko-Włoską. Niedługo zacznie świtać więc Alpy Włoskie zaczęły odsłaniać swoje piękno z półmroku owianego rozpościeranymi ciemnymi chmurami. Mój żołądek miał się fenomenalnie, więc mniej więcej na tym odcinku zacząłem nabierać pewności siebie, że prawdopodobnie dam radę ukończyć bieg. Spotkałem po drodze pewnego Hiszpana w sile wieku. Bardzo mnie ucieszyło, że potrafił porozumiewać się po angielsku. Zamieniliśmy parę zdań na temat treningów – w jakie góry, kto z nas jeździ. Oczywiście ja trenowałem w Tatrach, a on w Pirenejach, w dodatku na wysokości około 3000 m n.p.m. Zabawne było, gdy zaczęliśmy rozmawiać na temat kijów, podczas pokazywania mi swoich, zorientował się, że ma inne. Okazało się, że na poprzednim punkcie wziął kogoś innego. Ale przeklinał pod nosem po hiszpańsku. Śmiałem się, że może uda mu się zamienić na następnym punkcie.Po drodze można było zaobserwować kilku biegaczy, którzy rozkładali folię NRC i urządzali sobie drzemki. Taką drzemkę można było wykonać w dowolnym miejscu na trasie pod warunkiem okazania specjalnej plakietki „don`t disturb, i`m sleeping” – jednak nie dłużej niż na 8 – 12 minut. Co dziwne, niektórzy, zamiast uchronić się przed zimnem w lesie, rozkładali takie folie na szczytach lub przełęczach – można sobie zatem wyobrazić jakie zmęczenie musieli odczuwać.

Lac Combal (65 km biegu 2000 m n.p.m.). Widać już co raz więcej piękna Alp. Punkt żywieniowy zlokalizowany był bardzo wysoko i znów idealnie. Nasuwało mi się pytanie, jak to jest możliwe, że w Alpach, na takiej wysokości organizatorzy potrafią zapewnić zawodnikowi ciepłe napoje (woda była gotowana na prowizorycznie ustawionych palnikach opalanych drewnem), a w Polsce jest problem z przygotowaniem ciepłej wody na praktycznie nizinnych punktach odżywczych podczas ultra – jesteśmy daleko nie tylko za czołowymi biegaczami. Schemat odżywiania ten sam – wszystko współpracuje jak w szwajcarskim zegarku. Zrozumiałem, że nie będę musiał korzystać z żeli, gdyż wreszcie, po dłuuugim czasie i dwóch porażkach zrozumiałem, że ciepłe napoje to clue na mój problem żołądkowy. Chciałem nawet wyrzucić żele ale stwierdziłem, że jeśli to zrobię, to mi nie uwierzą, że ich nie zjadłem.

Z Lac Combal do Col Checrouit czekało mnie 9 km marszobiegu. Nie będę ukrywał, że była to dla mnie najpiękniejsza część trasy. Początkowo wypłaszczeniem wzdłuż Jeziora Combal. Wokoło było widać zróżnicowany krajobraz wysokich Alp. Dużo zieleni, dużo ośnieżonych wierzchołków oraz zstępujące płaty lodu, sporo osobnych masywów chmur, które schodziły z wierzchołków lub wstępowało na nie, a wszystko przepasane rozjaśniającym błękitem budzącego się nieba. Im wyżej wbiegałem tym było piękniej. Nie znałem topografii terenu, natomiast gdy chmury zstąpiły z jednego z wierzchołków, odsłoniły jego ośnieżony masyw, którym okazał się być Mont Blanc. Przez 9 km raczyłem się widokiem wschodzącego Słońca nad Alpami – niesamowity widok. Nie miałem nawet pojęcia, że panuje ujemna temperatura. Dopiero gdy ujrzałem gęstą parę wodną wydobywającą się z ust biegnących zawodników oraz szadź na trawie, zrozumiałem, że prognozy, które organizator wysłał do zawodników przed biegiem były trafione w sedno. Na wysokości 2417m n.p.m. – Arete du Mont Favre czekała nas kontrola chipów.. współczuję obsłudze, która musiała siedzieć w kurtkach puchowych.

Kolejny punkt to Col Checrouit (74 km, około 1800 m n.p.m.). Bardzo fajny punkt, na którym miało być tylko stoisko z napojami. Okazało się, że była pasta z sosem pomidorowym, herbata, et cetera, a wtórowała kapela muzyczna. Dalej 4 km w dół do Courmayeur. Wydawałoby się, że w dół oznacza bułkę z masłem. W tym przypadku oznaczało stromy zbieg o nachyleniu 0,5km wąskiej i piaszczystej ścieżce. Przeklinałem co nie miara na tym odcinku, gdyż niektórzy zawodnicy biegli jak „dziki” kurząc na tyle mocno, że trudno było oddychać. Courmayeur (78 km). Przepak. Sporo kibiców. Obsługa przepaku czekała na danego zawodnika z jego bagażem, dalej przekazywała mu bagaż – dalej, gdyż trzeba było przedrzeć się przez gąszcz toreb. Biegnę wśród tłumu do hali sportowej. W niej oczywiście punkt żywieniowy, punkt z masażem, punkt z możliwością spania – kolejny (w każdym z tych punktów zawodnik otrzymuje śpiwór i może się przespać). W tym punkcie musiałem zmienić obuwie na ciut większe. Niestety paznokcie moich stóp zaczęły dawać się we znaki. Na szczęście włożyłem do przepaka Asicsy o rozmiar większe – choć są gorsze od Columbii, które miałem na nogach do tej pory lecz szersze na czubku buta, co zmniejszało trochę ból, lecz straciłem na amortyzacji. Spotkałem też Piotra oraz Magdę, która pstryknęła nam dwie fotki. Przelałem też sok pomarańczowy do bidonu. Dalej 5 km pod górę do Refuge Bertone (2100 m n.p.m. 83 km), bez szczególnych widoków.

Tutaj dopadł mnie dość mocny kryzys senny. Kilku biegaczy z Polski poleciło mi, bym przespał się 15 minut. Nie chciałem tego robić gdyż wiedziałem, że jeśli zastaną mi się mięśnie to będzie potem problem z kontynuacją biegu. Kinga również odradzała mi ten pomysł aczkolwiek prosiła bym wziął żele. Zrobiłem inaczej. Postanowiłem wypić dwa kubki kawy, zjeść Marsa (niegdyś jadłem snickersy, ale Przemek Walewski uświadomił mi, że orzechy są ciężko strawne), wypiłem colę, posiedziałem chwilę i ruszyłem dalej.

Od tego punktu, przez 7 kolejnych, aż do ostatniego musiałem posiłkować się kawą. 7km do Refuge Bonatti (około 2100 m n.p.m. 90 km) trasa w miarę płaska. Dobiegłem do tego punktu około godziny 14. Taktykę biegu miałem taką, żeby tylko i aż ukończyć go. Jednakże jakoś trzeba było tego dokonać. Zatem ustaliłem sobie za cel granicę oszczędności – 90. kilometr (granica, która powaliła mnie dwa razy w tym roku). Po krótkim sennym kryzysie biegło mi się fantastycznie, cały organizm współgrał idealnie. Na tym odcinku poznałem pewnego Szweda. Bardzo dobrze mówił po angielsku. Udało nam się zamienić parę zdań, m.in. o polskich strażakach, jak również o moich kolegach z Jednostki, w której pełnię służbę, którzy pomagali w gaszeniu pożarów w Szwecji w tym roku – po czym rozdzieliliśmy się, każdy swoim tempem. Pięć kilometrów dalej,  w dół znajdował się kolejny punkt żywieniowy w Arnouvaz (95 km, około 1600 m n.p.m.). Kolejny, idealnie zorganizowany. Ostrzeżono nas – zawodników przed panującym zimnem i deszczem na następnym wzniesieniu.

Zatem musiałem ubrać ciepłego brubecka, kurtkę oraz długie spodnie. Czekał mnie najgorszy podbieg podczas całego biegu. Wbiegnięcie na Grand Col Ferret (około 2600 mn.p.m). Myślę, że ta góra dała każdemu się we znaki, do tego stopnia, że ja, np. musiałem dwa razy łapać oddech. Nie dość, że mocne nachylenie, to i zaczął wiać wiatr oraz padać deszcz. Ale cóż, już tak niewiele do końca. Ta góra to granica włosko-szwajcarska i być może gdyby nie zła pogoda, byłoby z niej widać transgraniczny trójkąt – granicę francusko-włosko-szwajcarską.

Musiałem oczywiście wyłączyć Internet i przerwać kontakt telefoniczny z Kingą (spore opłaty narzucają Szwajcarzy). Umówiliśmy się na spotkanie w Triencie. Zacząłem również odliczać liczbę wzniesień do pokonania – pozostały cztery. Przestało padać. Następnym punktem była miejscowość La Fouly (109 km). Zbieg do niej bardzo mi się dłużył. Sądziłem, że słysząc dzwonki u podnóży wioski, będą to kibice dzwoniący – niestety to Alpejskie krowy. Spotkałem się w niej z Piotrem (mijaliśmy się co jakiś czas na trasie). Piotr stwierdził, że w Champex-Lac bierze drzemkę (drugą podczas tego biegu). Ja natomiast robiłem wszystko by takowej drzemki nie wykonywać. Chciałem tylko jak najszybciej dotrzeć do mety. Zatem znów… kawa, rosół, herbata i dzida do przodu. Zapytałem pewnego Francuza w średnim wieku jak daleko jest do następnego punktu. Niestety udawał, że nie rozumie co do niego mówię, dziwiąc się przy tym bardzo. Francuzi mają uraz historyczny do Brytyjczyków.. Czekało mnie 14 km do Champex-Lac. Trochę w dół, trochę w górę. Generalnie niekończący się las. W Champex-Lac (123 km) wiedziałem, że zostało mi tylko 17 km do spotkania z Kingą. Chciałem podładować telefon lecz okazało się, że powerbank jest wyczerpany, a poziom naładowania baterii w telefonie wynosi 23 proc. Napisałem zatem smsa do Kingi by przywiozła mi na spotkanie powerbank. Dowiedziałem się również od Kingi, że już 630 osób nie ukończyło do tej pory biegu.

Uzupełniłem poziom rosołu w organizmie i pocisnąłem dalej. Tym razem 17 km do następnego punktu.. niby mało ale jednak zaczęło się dłużyć… wypiłem do końca sok pomarańczowy – miód na mój „biegowy” język. Poznałem jeszcze jednego Piotra. Taternik, mieszkający w Warszawie. Zaliczył kilka upadków podczas biegu i pomimo, że biegł na początku w prawie czołówce, jego obolałe nogi odmawiały posłuszeństwa więc musiał zwolnić tempo. Biegliśmy kawałek razem. Pogadaliśmy, dałem mu żelki i pocisnąłem dalej. Zacząłem pisać z Kingą sms-y. W pewnym momencie nadszedł senny kryzys, lecz za wszelką cenę nie chciałem zasnąć. Stała się dość dziwna rzecz, gdyż w pewnym momencie stwierdziłem, że muszę dogonić Magdę, żeby zapytać gdzie jest Kinga. Magdy nie mogłem dogonić, a Kingi wcale „tu” nie było…. Pisałem do Kingi smsa ale jak na złość nie docierał… Było to dość przerażające – w taki sposób organizm reagował na drugą zarwaną noc – jakieś 36 godzin na nogach , a 28 godzin biegania…

Gdy się ocknąłem z tego amoku, pozostało mi tylko 7 km do Trientu. Po 2 km dobiegłem do jakiegoś miejsca, w którym były gorące napoje oraz sprawdzano zawodnikom chipy – miejsce dość klimatyczne, gdyż trącało trzodą chlewną – pytałem obsługę czy to już Trient?? Niestety okazało się, że to jakaś obora, a Trient będzie za 5km – na szczęście w dół. Kolejny zbieg, który bardzo się dłużył. 140.km – Trient – spotkanie z Kingą – uzupełnienie pomarańczowego soku, który przywiozła Kinia, wymiana powerbanka; kawka, rosołek i „dzida” do Vallorcine. Na salę do ultrasów wpuszczano tylko jedną osobę z suportu, która musiała mieć ze sobą specjalny bilet wstępu dedykowany do danego biegacza na odpowiedni punkt. 10km z Trientu do Vallorcine. Meta coraz bliżej. Powoli docierało do mnie, że ukończę swój upragniony cel, ten któremu poświeciłem sporo pracy, a który chciałem odpuścić. Odcinek ten początkowo wiódł pod górę (Les Tseppes), następnie dość płasko lub z lekkim nachyleniem ku dołowi – na tym etapie przyszedł kolejny kryzys – tym razem biegłem w przeświadczeniu, że biegnie ze mną kuzyn oraz, że teren po którym biegniemy należy do niego i takie tam, że ma nawet swoją posiadłość, którą doradzałem, by wynajął bogatym Szwajcarom na wakacje…

Dalej było mocno w dół. Im bliżej Vallorcine tym stromiej i szybciej. W Vallorcine (150 km) ostatnie możliwe spotkanie z Kingą przed metą. Tym razem już we Francji, więc mogliśmy później korespondować. Dalej musiałem dotrzeć do La Flegere – 11 km od Vallorcine. Wydawało mi się, że kiedyś na tej samej trasie byłem. Wyprzedzałem sporo zawodników. Również m.in. pewną Brytyjkę, która swoim wspaniałym akcentem kazała mi biec co sił w nogach. Odpowiedziałem jej wówczas, że uwielbiam jej brytyjski akcent oraz Richarda Hammonda oraz May`a i Clarcsona.

Podczas rozmowy z Kingą, zostałem uświadomiony, że od dłuższego czasu przesuwam się o kilka pozycji do przodu notorycznie. Bardzo dłużyła mi się trasa do La Flegere. Plusem było to, że wciąż wyprzedzałem biegaczy. Kilometr przed punktem kontrolnym podejście zrobiło się dość ostre jak na poprzednie luźne wypłaszczenie. La Flegere (około 1800 m n.p.m 161 km) był ostatnim punktem kontrolnym przed metą. W nim, uświadomiono mnie, że mam tylko 8km do mety – tyle to wiedziałem – ale nie, że w bardzo stromym nachyleniu. 8 km do Chamonix. Początkowo szeroko, i na końcu wąsko. Dłuuuugi zbieg na dobicie. Bardzo szybki i stromy. Znów minąłem kilku zawodników. Niektórzy szli, a niektórzy próbowali jakoś zbiegać – jeden z nich nawet zaliczył ostrą i niebezpieczną glebę nad urwiskiem. Chyba chciał dopiero nauczyć się zbiegać.

Wreszcie jest – Chamonix. Na przedmieściach wyszli mi naprzeciw Kinga, Agata i Łukasz. Zamiast kijków wziąłem polską flagę od Kingi. Pobiegliśmy razem do mety. Była około 9:00. Na mecie nawet trochę kibiców, którzy zdopingowali mnie na finiszu. Bardzo się cieszę, że ukończyłem ten bieg. Radość moja jest tym większa, z tego względu , że gdy mój zespół zapytał mnie na finiszu  czy jadłem żele, odpowiedziałem, że nie jadłem. Wziąłem też ze sobą różaniec, który towarzyszył mi na zeszłorocznych ultra.

Radość moja jest tym większa, że UTMB jest moim szóstym udanym biegiem ultra w życiu, a ósmym ogólnie, począwszy od 2017 roku. Na przyszłość będę starał się ukończyć bieg jak najszybciej, gdyż po dwóch zarwanych nocach, różne rzeczy dzieją się z organizmem. Piękno chwilo trwaj …


Bieg dedykuję Kindze. Dziękuję Sponsorom: Woz-Trans Logistics (Sponsor główny), Tim-Bhp, Starostwu Powiatowemu w Pleszewie, Miastu i Gminie Dobrzyca, Płomyk, Bankowi Spółdzielczemu w Jarocinie, Spomasz, Almas. Dziękuję za wsparcie Komendzie Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Pleszewie.
Podziękowania  dla Pani Doroty Łubniewskiej, mł. bryg. Waldemara Barańskiego, bryg. Tomasza Wiśniewskiego, st. kpt. Rolanda Egierta, Przemysława Walewskiego, Marka Szewczyka, jak również Załogi KP PSP w Pleszewie oraz każdego, kto przyczynił się choćby w małym stopniu do mojego małego sukcesu.